Projekt Kuchnia



  Nie, to nie jest baaardzo stare zdjęcie. Tak właśnie wyglądała kuchnia w naszym mieszkaniu tuż przed metamorfozą (wybaczcie nieogar ale foto robione było po coś tam, bez zamiaru publikacji ;P ) Czas jak widać zatrzymał się tu jakieś... 30 lat temu ;)

  Nie mogłam już na  nią patrzeć, no nie mogłam po prostu! Minął rok, od kiedy się wprowadziliśmy, minęło kolejne Boże Narodzenie, a mnie czekała perspektywa patrzenia na nią, no przez lata! Wiecie, jak rzuci się hasło "remont kuchni" to każdy ma tylko jedno skojarzenie - tysiące wydanych złotówek. Nie wspomnę o bałaganie, hałasie, wszech otaczającym kurzu, pyle i tych rozterkach jakie meble, płytki i tak dalej i tak dalej. No ale przede wszystkim te tysiące. I co tu zrobić? Jak to ogarnąć niskim kosztem?

Przemalować.

  Na ścianie boazeria. W ogóle, w tym mieszkaniu to był taki trend, kilometry boazerii i drugie tyle
tapet, nawet na suficie! Obok boazerii super wstrętne sraczkowatołososiowe kafle. I meble, jedyne zapewne w latach 70tych dostępne, z jedynej i niepowtarzalnej laminowanej płyty. W kolorze beżowosraczkowatym oczywiście, co by pasowały do płytek. No kosmos, weź tu w tym ugotuj coś pysznego!

  W pierwszej kolejności w obroty poszła boazeria. Umyłam, nie szlifowałam, choć pewnie powinnam, ale szlifowanie zajęłoby mi więcej niż wieki, a ręka odpadłaby mi po pierwszym metrze i wtedy i tak nie miałabym już czym malować. Poza tym, nie zapominajmy, że ciężarna byłam, więc gdzie będę ten pył i kurz i co to tam siedziało w środku wdychać. Lepiej od razu powciągam trochę farby. Kupiłam farbę, do drewna, najpierw jedną, myśląc, że starczy. Przy trzeciej wycieczce po kolejną puszkę stwierdziłam, że byłam jednak naiwna ;) Boazeria niestety ma do siebie to, że nie tylko chłonie farbę ale, że między jedną, a drugą deską jest nie szpara, a cały kanion! Założę się, że dwie puszki poszły w szpary...

Ściany.
Gdzieś na etapie tworzenia "wizji" założenie miało być takie, że meble będą w szarym błękicie (serio jest taki kolor?), a reszta biała. Potem jednak, mój mąż chyba, wpadł na szalony pomysł, żeby ściany były różowe. Ogólnie nie jestem fanką tego koloru, nie mam w szafie ani jednej różowej rzeczy, zazwyczaj w różu ograniczałam się do telefonu. Ale w sumie, czemu nie. Wiecie, żeby było tak... słodko, niby trochę pin-upowo, niby trochę z takiego klimatu amerykańskich barów z kelnerkami na wrotkach. Wizja zaszła daleko, pofrunęła w te chmury z waty cukrowej i wyszło cukierkowo i muffinkowo aaaale o tym później. A ściany są po prostu jasno-różowe, podobnie jak dodatki. Szary błękit niestety ostatecznie okazał się być zwykłym błękitem a ten, jeszcze bardziej podkręcił nową stylówę kuchni.



Kafle.

Jeszcze miesiąc szybciej, przysięgam, że wyśmiałabym kogoś, kto by mi powiedział, że malował kafelki. Okazało się jednak, że można, że  to nawet całkiem fajny pomysł. W zasadzie stwierdziłam, że gorzej i tak nie będzie, nabyłam białą farbę do kafli, na dwie warstwy starczyło nawet jedno wiaderko. Malowało się trudno, a i tak byłam bogatsza w wiedzę prosto od specjalistów z youtube (nie wiem, jak ludzie kiedyś mogli robić remonty bez internetów!), farba schnie szybko, więc nie dość, że trzeba się było spieszyć, to jeszcze być przy tym mega dokładnym. No ale myślę, że się udało. Tutaj - moje królestwo po pierwszej warstwie białej farby na płytkach.

Meble.

O! O tym, to mogłabym w ogóle napisać osobny post. Ba! Całego bloga mogłabym napisać o tym JAK NIE MALOWAĆ MEBLI. Malowanie mebli to jest jakaś rzeźnia i serio, zajęło mi najwięcej czasu, zepsuło najwięcej nerwów i niewiele by brakowało, a mielibyśmy wszystkie szafki bez drzwiczek, chociaż IKEA mówi, że tak jest teraz modnie. Pewnie, gdybym kupiła farbę Annie Sloan, to poszłoby gładko. No ale nie kupiłam. Niestety, chcąc iść po kosztach, kupiłam taką zwykłą akrylówkę do wszystkiego. Dzielny małżonek odkręcił mi drzwiczki, musiałam je umyć, zeszlifować (przy osiemdziesiątym piątym pociągnięciu papierem ściernym miałam ochotę rzucić je w ch...lerę), odtłuścić i dopiero malować. A i tak wałek z farbą ślizgał się lepiej, niż blondynki walczące w kiślu. Każde pociągnięcie wałka/pędzla zostawiało smugę za smugą i bąbelków więcej, niż bylibyście w stanie wypstrykać na folii bąbelkowej. Ostatecznie położyłam trzy warstwy i prawdę mówiąc, dopiero ta trzecia malowała się względnie ok. Nie podjęłam się lakierowania ich ale podejrzewam, że może efekt byłby wtedy trwalszy, teraz niestety w miejscach niezwykle używanych farba się trochę wytarła (np. przy rączce od szafki ze śmietnikiem). Na pierwszy rzut oka nie widać, da się używać, z czasem pewnie wymienimy je na jakieś inne, bo nie oszukujmy się, design jest taki, że nawet najdroższa farba cudów nie zdziała. ALE jeśli ktoś z Was będzie planował malować takie meble, to polecam kupić farbę "do kafelek i mebli kuchennych" bo ona podobno takich cyrków aż nie robi. Podobno. Ja sprawdzę dopiero malując podobne meble w przedpokoju... :D


Malowanie malowaniem ale jak to w polskich meblach PRLu było, musi być gablotka. Niestety, nie mam ozdobnych kielichów,  czy też chińskiej porcelany, którą mogłabym tam trzymać, a owa gablotka, o ile można ją tak dumnie nazwać, służyła mi do trzymania kubków, szklanek i wszystkich możliwych smaków herbat (które w zasadzie są bez sensu, bo i tak piję tylko earl-grey :P) i cały ten arsenał trochę gryzł w oczy. Początkowo chcieliśmy na nią nakleić szprosy (tak, jak widać po oknach, kochamy szprosy) ale nie udało ich się nigdzie kupić, a w zasadzie i tak nie zasłoniłyby tyle ile powinny. A idąc już w powstającą na boku stylówę kuchni, stanęło na folii samoprzylepnej, oczywiście w muffinki, które stały się tematem przewodnim.
 
 I reszta.

  Jedynym meblem, jaki kupiłam do kuchni, była używana ławeczka z olx, za grosze. Taka wiecie, od tych narożnych zestawów, co każdy sąsiad miał kiedyś taką w kuchni. Lat miała pewnie prawie tyle, co reszta moich kuchennych mebli, również wymagała przemalowania i obicia jakimś świeższym materiałem. Trochę się bałam tego obijania, ale pożyczyliśmy takera i jakoś to poszło, nawet bez youtube! Do tego poduszki i normalnie - nówka nie śmigana.


Odmalowałam też kaloryfery (początkowo oczywiście w kolorze sraczkowatożółtym), listwy przypodłogowe i listwy wykończeniowe, futrynę, krzesła kuchenne, a nawet chlebak! Ogólnie w tamtym czasie, zapytana "co będziesz dziś robić" odpowiadałam, że malować. I tak przemalowałam sobie tę kuchnię, nie pomalowałam chyba tylko podłogi, chociaż z tą do dziś nie wiem co zrobić, może macie jakiś pomysł? 

Dużą rolę odegrały dodatki, jesteśmy już ponad rok po tej metamorfozie, a ciągle coś tam jeszcze czasem przytargam, czasem też, ktoś ze znajomych lub rodziny, jak coś pod kolor znajdzie przy okazji, to przynosi :) Ale o dodatkach to opowiem Wam osobno, bo i tak nie wiem, czy ktoś dotrwał do końca?
 
 I tak powstała ona. Trochę przesadzona lub bardziej "przesłodzona" ale nasza. I na pewno jedyna w swoim rodzaju. I przynajmniej mój mąż, który zajmuje się fotografią, będzie miał fajną miejscówę na pin-upowe zdjęcia. Już nic w oczy nie gryzie, teraz mam swoje miejsce, gdzie mogę sączyć tego mojego earl grey'a w muffinkowym kubku , dla Was pisząc... i wymyślając kolejne zmiany. :)

Jak Wam się podoba?




6 komentarzy:

  1. Właśnie! Ważna jest kreatywność i wiara we własne siły! Gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
  2. Wielki podziw dla Ciebie, jak sprawnie i szybko udało Ci się odczarować tę kuchnię i to mając pod sercem małą, a później coraz większą fasolkę! Efekt jest niesamowity, mogę to z czystym sumieniem potwierdzić, mając okazję przebywać w tej kuchni przed, w trakcie i po całej tej metamorfozie. Brawo! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wyszło bardzo fajnie, klimatycznie i nie za milion . Brawo!

    OdpowiedzUsuń

Metamorfoza łazienki dla każdego i to już za 600zł, czyli zrób to samA.

O tym dniu marzyłam chyba przez ostatnie 2 lata.. wc przed metamorfozą łazienka przed metamorfozą Każdego dnia podczas kąpieli,...